|
Arthur C. Clarke
Niech się stanie światłość
Rozmowa znów zeszła na promienie śmierci, i właśnie jakiś
zrzędliwy niedowiarek naśmiewał się ze starych czasopism fantastyczno-naukowych,
których okładki jakże często przedstawiały wielobarwne promienie, rażące
bezlitośnie we wszystkich kierunkach. - Przecież to urągające elementarnej
wiedzy brednie-parsknął z pogardą. - Wszelkie dostrzegalne promienie są
nieszkodliwe. W przeciwnym razie nic by z nas już nie zostało. Od dawna wiadomo,
że te wszystkie promienie zielone, fioletowe czy w szkocką kratkę to stek bzdur.
Można z powodzeniem stosować regułę - jeśli widzisz promień, nic ci nie grozi.
- Interesująca teoria - wtrącił Harry Purvis - ale nie całkiem
zgodna z faktami. Jedyny śmiertelny promień, z którym sam, osobiście, miałem
sposobność się zetknąć, był znakomicie widoczny.
- Czy aby na pewno? Jakiego był koloru?
- Zaraz do tego dojdę. Wszystko opowiem po kolei jeżeli chcecie.
Ale skoro już o kolei mowa...
Złapaliśmy Charlie'ego Willisa, nim zdążył wymknąć się z baru, i
w wyniku perswazji wspomaganej chwytami ju-jitsu wszystkie kieliszki znowu się
napełniły. Wtenczas w barze Pod Białym Jeleniem zaległa nasycona ciekawością i
napięciem cisza, co bywalcy rozpoznają jako nieomylną zapowiedź jednej z
nieprawdopodobnych opowieści Harry'ego Purvisa.
Edgar i Mary Burtonowie stanowili cokolwiek źle dobraną parę i
nikt z grona ich przyjaciół nie potrafił wyjaśnić, dlaczego się pobrali.
Możliwe, że wersja cyniczna była najbliższa prawdy: Edgar był o prawie
dwadzieścia lat starszy od swej żony i dorobił się ćwierć miliona na giełdzie,
nim zdecydował się na wyjątkowo wczesną emeryturę. Wytyczył był sobie właśnie
taki cel finansowy, pracował w pocie czoła, by dopiąć swego - a gdy stan jego
konta osiągnął ustaloną kwotę, z miejsca stracił wszelką ambicję. Od tej pory
zamierzał wieść stateczny żywot na wsi i poświęcić resztę lat swej jedynej
prawdziwej namiętności - astronomii.
Gwoli utartym sądom, wielu ludzi nie skrywa zdumienia, że
zainteresowanie astronomią może iść w parze z żyłką do interesów czy wręcz
zdrowym rozsądkiem. Nic błędniejszego, oznajmił z pasją Harry; raz zostałem
dosłownie obdarty żywcem ze skóry, gdy orżnął mnie w pokera pewien profesor
astrofizyki z Kalifornijskiego Instytutu Technologii. Ale w przypadku Edgara
odnosiło się wrażenie, że chłodna rozwaga w jednym i tym samym człowieku łączyła
się z pewnego rodzaju nieporadnością; skoro tylko dorobił się majątku, nie
interesował się już więcej pieniędzmi ani doprawdy niczym innym prócz budowy
coraz to większych teleskopów zwierciadlanych.
Skończywszy raz na zawsze z giełdą, Edgar nabył stary, okazały
dom, położony wysoko na wrzosowiskach hrabstwa Yorkshire. Wbrew oczywistym
skojarzeniom, posiadłość nie była aż tak posępna jak ta z Wichrowych wzgórz;
roztaczał się z niej wspaniały widok na okolicę, a bentleyem jechało się do
miasta niespełna piętnaście minut. Mimo to zmiana niezbyt odpowiadała Mary, i
trudno jej doprawdy nie współczuć. Nie miała nic do roboty, służba bowiem
zajmowała się domem, zbywało jej też intelektualnych zainteresowań, które
mogłaby do woli rozwijać. Uczyła się jeździć konno, wpisała się do wszystkich
wysyłkowych klubów książki, czytała "Tatlera" i "Country Life" od deski do
deski, ale wciąż czuła, że jej czegoś brakuje.
Cztery miesiące upłynęły, nim znalazła coś, czego chciała; wtedy
właśnie poznała to na smętnej pod każdym innym względem uroczystości wiejskiej.
Mierzyło sześć stóp i trzy cale wzrostu, było oficerem Gwardii Coldstream w
stanie spoczynku, z rodziną, która traktowała inwazję Normanów jako niedawny,
pożałowania godny przejaw impertynencji. Nazywało się to Rupert de Vere
Courtenay (podarujmy sobie sześć pozostałych imion) i było powszechnie uważane
za pierwszego kawalera w okolicy.
Dopiero po okrągłych dwóch tygodniach Rupert, angielski
dżentelmen o niezłomnych zasadach, wychowany w najlepszych tradycjach
arystokracji, uległ umizgom Mary. Przyszło mu to o tyle łatwiej, że rodzina
rozpoczęła starania o stosowną dlań partię w osobie szlachetnie urodzonej panny
Felicity Fountleroy, która niestety nie cieszyła się opinią nader urodziwej
niewiasty. Ba! Tak łudząco przypominała konia, że nie lada ryzykiem było dla
niej zbliżenie się do słynnych stajni jej ojca, zwłaszcza gdy ogiery hasały na
wybiegu.
Znudzenie Mary wraz z desperacką ochotą Ruperta na przeżycie
ostatniej przygody zrobiły swoje. Edgar coraz rzadziej widywał żonę, która
wymyślała niesamowitą liczbę powodów, by wyrwać się do miasta w ciągu tygodnia.
Zrazu cieszył się nawet, że grono jej znajomych tak raptownie się powiększa, aż
po kilku miesiącach spostrzegł się, że liczebność owego grona jest nader
skromna.
Nie da się długo utrzymać w tajemnicy żadnego pokątnego związku
w tak niewielkiej prowincjonalnej mieścinie jak Stocksborough, choć jest to
mądrość, której każde pokolenie musi nauczyć się na nowo, i to zazwyczaj nie
bezboleśnie. Edgar dowiedział się prawdy przez przypadek, ale prędzej czy
później doniósłby mu i tak któryś z życzliwych znajomych. Pojechał do miasta na
zebranie regionalnego towarzystwa astronomicznego - rollsem, bentleyem bowiem
wyjechała wcześniej Mary - i w drodze powrotnej przyhamował przed tłumem
wylegającym na ulicę po ostatnim seansie w lokalnym kinie. W tłumie dojrzał nie
kogo innego, tylko Mary w towarzystwie młodego, przystojnego mężczyzny, którego
Edgar już gdzieś widział, ale nie przypominał sobie z nazwiska. Nie zawracałby
sobie tym więcej głowy, gdyby następnego dnia rano Mary nie wychodziła ze skóry,
opowiadając mu, jak to nie dostała już biletu do kina i spędziła miły wieczór u
jednej z przyjaciółek.
Nawet Edgar, którego myśli zaprzątały teraz badania zmiennych
gwiazd, poczuł pismo nosem, gdy tylko zorientował się, że żona okłamuje go na
wyrost. Nie zdradzał się ze swymi mglistymi podejrzeniami, które zresztą
przestały być mgliste po miejscowym Balu Myśliwskim. Chociaż nie cierpiał
podobnych imprez (a pech chciał, że bal wypadał w czasie najmniejszej wielkości
Oriona U i musiałby zrezygnować z ważkich obserwacji), wiedział, że oto nadarza
się świetna okazja zidentyfikowania przystojnego rywala, na fetę bowiem miało
ściągnąć całe towarzystwo z okolicy.
Z dziecinną łatwością dotarł do Ruperta i wdał się z nim w
pogawędkę. Młody człowiek był wprawdzie nieco zmieszany, ale okazał się wcale
miłym kompanem i Edgar, na przekór własnym oczekiwaniom, poczuł do niego szczerą
sympatię. Jeśli jego żona już koniecznie musiała mieć kochanka, to przynajmniej
doceniał jej wybór.
Nie poruszał sprawy całymi miesiącami, głównie dlatego, że zbyt
zajęty był szlifowaniem i kształtowaniem piętnastocalowego zwierciadła, by
zawracać sobie głowę żoną. Dwa razy w tygodniu Mary jeździła do miasta pod
pretekstem spotkania z przyjaciółkami albo obejrzenia nowego filmu w kinie i
wracała do domu przed samą północą. Edgar dostrzegał rażące poprzez bezmiar
wrzosowiska snopy samochodowych reflektorów, które zygzakami i skrętami
oznajmiały, że powraca żona, zawsze z nadmierną w jego mniemaniu prędkością. Z
tego też powodu tak rzadko wyjeżdżali razem z domu; Edgar był dobrym, acz
ostrożnym kierowcą i cenił sobie wygodną, płynną jazdę, o dziesięć mil na
godzinę wolniejszą, niż gdy za kierownicą siedziała Mary. Mniej więcej trzy mile
od domu światła samochodu znikały na kilka minut w miejscu, gdzie droga chowała
się za wzgórze. Tu znajdował się karkołomny zakręt; na odcinku bardziej
przypominającym Alpy niż angielską prowincję szosa okalała krawędź skały,
gwałtownie opadając o całe sto stóp, by wreszcie wyprostować się w pobliżu domu.
Wychodząc z zakrętu samochód bił reflektorami prosto w okna i niejednej nocy z
nagła oślepiał siedzącego przy teleskopie Edgara. Na szczęście ten odcinek drogi
należał do najmniej uczęszczanych w nocy; w przeciwnym razie obserwacje byłyby
zgoła niemożliwe, bo zanim wzrok Edgara wracał do normy, upływało dobrych
dziesięć do dwudziestu minut. Z początku traktował chwilowe przerwy jako
niewartą uwagi niedogodność, ale gdy częstotliwość wypadów Mary wzrosła do
czterech czy pięciu razy w tygodniu, miał już tego serdecznie dość, aż wreszcie
postanowił, że Coś Z Tym Trzeba Zrobić.
Nie uszło zapewne waszej uwagi, ciągnął Harry Purvis, że od
samego początku tej historii Edgar Burton nie zachowywał się jak całkiem
normalny człowiek. Wszak ktoś, komu lekko przyszło z dnia na dzień
przedzierzgnąć się z obrotnego maklera giełdowego w Londynie w, nie
przymierzając, pustelnika na wrzosowiskach Yorkshire, musiał od początku być
lekko stuknięty. A jednak nie widziałbym w jego usposobieniu nic ponad
ekscentryczność do czasu, kiedy nocne powroty Mary na dobre zakłócać poczęły
spokój i powagę jego obserwacji, a nawet i później, trzeba przyznać,
postępowaniem Edgara rządziła szalona wprawdzie, ale jednak logika.
Co prawda przestał kochać swą żonę już kilka lat wcześniej,
niemniej jednak nie życzył sobie, by robiła zeń durnia. Na domiar Rupert de Vere
Courtenay robił na nim wrażenie sympatycznego, młodego człowieka; postąpiłby
szlachetnie ratując go z objęć Mary. Rozwiązanie było olśniewające; dosłownie
olśniewające, bowiem gdy Edgar po raz kolejny właśnie mrużył oczy porażony
światłami nadjeżdżającego samochodu, przyszedł mu do głowy pomysł prawdziwej
zbrodni doskonałej, z jaką przyszło mi się zetknąć. Aż dziw bierze, jak pozornie
nieistotne czynniki przesądzić mogą o życiu człowieka; choć nie zamierzam
bynajmniej dyskredytować najstarszej i najszacowniejszej z nauk, nie da się
zaprzeczyć, że gdyby Edgar nie parał się astronomią, nie stałby się też
mordercą. Albowiem jego hobby dostarczyło mu tak motywu, jak i w znacznej mierze
narzędzia zbrodni...
Sam potrafił skonstruować odpowiednie zwierciadło wszak w tej
dziedzinie był już ekspertem - ale astronomiczna dokładność w tym przypadku nie
miała istotnego znaczenia i wystarczyło kupić stary reflektor nastawny w sklepie
z artykułami wojskowymi, jakich wiele w okolicach londyńskiego Leicester Square.
Do zwierciadła o przekroju trzech stóp w ciągu kilku zaledwie godzin udało mu
się dorobić statyw i w ognisku umieścić prymitywną, ale skuteczną lampę łukową.
Wycelowanie wiązki nie nastręczyło większego trudu. Nikt nie zwrócił
najmniejszej uwagi na te przygotowania, bo i żona, i służba zdążyli już
przyzwyczaić się do jego eksperymentów.
Dokonał ostatniej, krótkiej próby w ciemną, pogodną noc i
spokojnie czekał na powrót Mary. Nie mitrężył czasu, rzecz jasna, i powrócił do
conocnych obserwacji upatrzonej grupy gwiazd. Wybiła północ, a Mary jak nie
było, tak nie było, lecz nie miał jej tego za złe, bo właśnie z satysfakcją
namierzył zwartą serię wielkości gwiezdnych, które gładko układały się na jego
krzywych. Zadowolony z pomyślnych wyników, nie zastanowił się nawet, dlaczego
Mary nie wraca jeszcze o tak wyjątkowo późnej porze.
Wreszcie ujrzał migotające na horyzoncie światła samochodu i, z
ociąganiem, przerwał obserwacje. Gdy tylko auto zniknęło za wzgórzem, czekał już
z ręką na przełączniku; nie pomylił się ani o ułamek sekundy; ledwie samochód
wszedł w zakręt i poraził go światłami, zamknął łuk.
Mijanie się z innym samochodem w nocy nie należy do
przyjemności, nawet jeśli człowiek jest na to przygotowany i jedzie po prostej
drodze. Co dopiero, kiedy bierze ostry wiraż z przekonaniem, że absolutnie nic
nie jedzie z naprzeciwka, a tu nagle wali ci prosto w oczy snop światła
pięćdziesiąt razy mocniejszego niż samochodowych reflektorów - szkoda gadać,
skutki można sobie wyobrazić.
Były dokładnie takie, na jakie Edgar liczył. Niemal natychmiast
wyłączył swój reflektor, ale światła samochodu i tak sygnalizowały mu to, co
chciał zobaczyć. Patrzył, jak skręcają raptem ponad dolinę, potem opadają
łagodnym łukiem z coraz większą prędkością, aż wreszcie znikają na dobre za
grzbietem wzniesienia. Przez kilka sekund widział czerwoną łunę, ale wybuch był
ledwie słyszalny, i tym lepiej, bo nie chciał niepokoić służby.
Rozmontował swój skromny reflektor i powrócił do teleskopu;
jeszcze nie zdążył dokończyć obserwacji. Po czym, z poczuciem dobrze spełnionego
obowiązku w służbie nauki, położył się spać.
Spał mocno, ale krótko, niespełna godzinę później bowiem
zadzwonił telefon. Ani chybi ktoś odnalazł wrak, ale mogliby przecież poczekać z
tym do rana, wszak astronom musi się porządnie wyspać. Z rozdrażnieniem podniósł
słuchawkę i dopiero po kilku sekundach zorientował się, że mówi doń własna żona.
Dzwoniła z Courtenay Place i chciała się dowiedzieć, co się stało z Rupertem.
Prawdopodobnie postanowili grać z nim w otwarte karty i Rupert
(po zdrowej dawce mocnego trunku dla kurażu) zgodził się być mężczyzną i
powiedzieć o wszystkim Edgarowi w cztery oczy. Miał wrócić natychmiast po
spełnieniu tej misji i opowiedzieć Mary, jak zachował się jej mąż. Czekała z
rosnącym niepokojem, potem już zdjęta panicznym lękiem, aż wreszcie trwoga
wzięła górę nad dyskrecją.
Nie muszę chyba mówić, jakiego szoku doznał i tak już
rozstrojony system nerwowy Edgara. Po kilkuminutowej rozmowie Mary doszła do
wniosku, że jej mąż chyba upadł na głowę. Dopiero następnego dnia rano dostała
wiadomość, że upadł również Rupert, co się dlań skończyło znacznie gorzej.
W ostatecznym rozrachunku Mary wyszła z tego obronną ręką.
Rupert wcale nie grzeszył zbytnią inteligencją i wbrew pozorom nie byliby aż tak
świetnie dobraną parą. Koniec końców, Edgar dostał wariackie papiery, a Mary
otrzymała pełnomocnictwo w zarządzaniu posiadłością i niezwłocznie
przeprowadziła się do Dartmouth, gdzie kupiła sobie wytworne mieszkanie, obok
Akademii Marynarki Królewskiej, i niezmiernie rzadko sama musiała prowadzić
swego nowego bentleya.
Ale to tylko dygresja, podsumował Harry. Całą historię
opowiedział mi handlarz, który kupił teleskopy Edgara, gdy ten znalazł się w
odosobnieniu. Smutne jest to, że nikt nie dawał wiary zeznaniom astronoma; wedle
ostatecznych ustaleń Rupert za dużo wypił i z nadmierną prędkością prowadził
auto po niebezpiecznej drodze. Może i tak rzeczywiście było, ale ja wolę wersję
Edgara. Wszak można było człowiekowi oszczędzić tak prostackiej przyczyny zgonu.
Porażenie promieniem śmierci byłoby znacznie bardziej stosowne dla takiego
nazwiska jak de Vere Courtenay - a w przedstawionych wam tu okolicznościach nie
widzę, jak można zaprzeczyć, że Edgar posłużył się właśnie promieniem śmierci.
Był to promień - i zabił człowieka. Czy wam to nie wystarczy?
przekład : Zbigniew Kański
powrót |
|